środa, 15 czerwca 2016

Coś miłego

Upiekłam dziś sobie tort. Niestety nie zdążyłam zrobić zdjęcia - co pewnie też oznacza, że był bardziej smaczny, niż piękny ;), dlatego post ilustruję innym, ale takim, które pobudzi te same obszary wyobraźni i odpowiednie kubki smakowe.

Tort upiekłam po to, żeby zmienić - nie poprawić, ale właśnie zmienić mój obecny nastrój. Pomyślałam, że nawet jeśli to się nie powiedzie, wtedy będę miała chociaż tort, a to też jest miłe. :)
Nie chodziło mi jednak o zwyczajne zajadanie smutków, ale o coś zupełnie innego. Pomóc miało samo robienie tortu. Zdecydowałam się na czekoladowy, z dużą ilością rumowego ponczu, z tłustym serkiem. Całość tonęła w słodkiej frużelinie wiśniowej (tak jak wspomniałam wyżej, efekt nie był zbyt spektakularny :)). Powstała świadomie skonstruowana bomba kaloryczna, z której ani jednak kaloria nie powędrowała w fałdki, ale gdzieś do serducha, albo jak kto woli do szyszynki, bo podobno to ona odpowiada za dobry nastrój.


Wszystko trafiło gdzie trzeba i tak, jak trzeba. Jestem o tym absolutnie przekonana. 

Głęboko wierzę, że w pewnych okolicznościach żadne jedzenie nie jest ani kaloryczne ani niezdrowe. To jest w zasadzie najważniejszy powód, dla którego piszę o nim tak często w moich książkach, chyba w każdej.
W "Sekrecie zegarmistrza" jednym z najpiękniejszych wspomnień bohaterki jest smak konfitury fiołkowej, którą robiła jej babcia, i której słoiczek - dawno przeterminowany, przechowuje jak najcenniejszą pamiątkę. Jednak wcale nie dlatego, że smakowała jej najbardziej, bo inne były pyszniejsze - babcia przyrządzała je w nietypowy sposób, dodawała nietypowe składniki. Jednak konfitura fiołkowa miała szczególną moc, bo była jedyna w swoim rodzaju, robiła ją tylko babcia, z nią się kojarzyła. Dlatego w domu bohaterki pojawia się ktoś, kto potrafi ją odtworzyć, automatycznie zajmuje w jej życiu i sercu szczególne miejsce.

Tym właśnie jest jedzenie, które nie tuczy, a powoduje przypływ endorfin. Moją "konfiturą fiołkową" jest ciasto cioci Mani (klik) z kruchych placków przekładanych kaszą - zawsze miała je w kuchni, przykryte ściereczką. U mnie też jest najczęściej, nie identyczne, ale podobne - dziś chyba też je zrobię i zjemy je razem, tak jak tort.

Bo równie ważne jak to, co się je, jest to, jak, kiedy i z kim się to robi. Dlatego, mimo że moim znajomym kulinarnie kojarzę bardzo dobrze, tak naprawdę nie znoszę gotowania - tego codziennego, bez celebracji i rytuału, w nieprzyjemnym pośpiechu. Nie lubię też pośpiesznego jedzenia, wstawania od stołu zaraz po posiłku, a najbardziej zasiadania osobno. Staram się, byśmy przynajmniej raz dziennie siadali do stołu razem, jednak nie zawsze to się udaje. Dlatego gdy nadchodzi taki dzień, zawsze przyrządzam coś specjalnego, wymagającego czasu, i celebracji. 


Bo celebracja jest najważniejsza.

Zrozumiałam to kilka lat temu w bardzo nietypowych okolicznościach letnich. Zawsze, na wakacyjnych wyjazdach połączonych z plażowaniem wybieramy miejsca, gdzie przychodzą lokalni mieszkańcy, gdzie prawie nie ma turystów. Bywa tak samo tłoczno, ale za to jaki klimat! Na takiej właśnie plaży umościła się kiedyś obok nas duża grecka rodzina, trzy- lub nawet czteropokoleniowa. Na leżaczku siedziała seniorka rodu, która nadzorowała wydawanie posiłków - itoczona koszyczkami, tobołkami, termotorbamię. Na twarzy miała wymalowane poczucie misji, jedzenie podsuwała każdemu z ogromnym namaszczeniem.

Przyglądałam się temu zafascynowana, zwłaszcza wtedy, gdy wyjęła kilka  kubków i termosów z lodem i mlekiem, i na moich oczach przyrządziła kawę na zimno z pianką. To od niej nauczyłam się robić prawdziwą grecką frappe, pisałam o tym tu - klik. W pewnym momencie obrała i pokroiła w plastry zwykły, pachnący obłędnie zielony ogórek, którym poczęstowała całą rodzinę. A ja ledwie się powstrzymałam, by też nie poprosić o kawałek. Nigdy wcześniej i nigdy później nie miałam tak wielkiej ochoty na zjedzenie ogórka. Jeszcze bardziej chciałam przesiąść się po prostu ze swojego kocyka na ten grecki, ale wiedziałam, że wtedy wszystko bym zepsuła. 
Bo to była celebracja. Nieważne co jedli i pili, bo to wcale nie były wykwintne rzeczy, ale sposób, w jaki to robili.

A ja w taki właśnie sposób, oczywiście nie sama, zjadłam dziś mój tort. :)

4 komentarze:

  1. W tym rzecz, żeby smakować :) Smakować życie w każdej dobrej postaci :))

    OdpowiedzUsuń
  2. To już kolejny post w smutnym tonie... Pani Renatko - głowa do góry! Mam nadzieję, że tort pomógł... nie jestem dobra w pocieszaniu a ewidentnie widzę (czytam), że coś złego się dzieje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tym razem miało być bardziej optymistycznie, ale skoro nie wyszło, chyba muszę jeszcze nad tym popracować. ;) Dziękuję za dobre słowa, wierzę, że już niabawem wrócę do dawnej formy.

      Usuń