niedziela, 9 listopada 2014

O tym, jak bardzo autor jest w stanie się poświęcić.

Czyli o tak zwanym „researchu” i pisarskim empiryzmie.

Większość autorów, zanim napisze pierwsze zdanie swojej powieści, przygotowuje się do się do niej merytorycznie. Żeby uwiarygodnić realia fabularne, nie rozpowszechniać błędnych informacji i nie narazić o posądzenie o ignorancję z reguły czyta odpowiednie lektury, odwiedza rzeczywiste miejsca, w których ma toczyć się akcja, pyta o różne rzeczy specjalistów wszelakich dziedzin, czasem jednak posuwa się dalej.

Dużo dalej.

Niekiedy nawet za daleko…

I o tym będzie dzisiejszy wpis…

Jeśli ktoś podczytuje mój blog wie, że również zdarza mi się odwiedzać miejsca, w których rozgrywa się akcja moich powieści, robię to nawet często, o czym świadczą widoczne w zakładce po prawej stronie wpisy geograficzne. Są to z reguły zwyczajne podróże, jednak niekiedy w ich trakcie zdarzają się rzeczy niezwyczajne, takie jak na przykład TA. Możliwość zwiedzenia od zaplecza jednej z najstarszych szwajcarskich pracowni wytwarzającej pozytywki, w dodatku w towarzystwie potomka jej założycieli, zdarza się raz na milion. Móc dotknąć tego, co wcześniej istniało jedynie w wyobraźni – bezcenne!




Natomiast, jeśli chodzi o inne przypadki empirycznego poznawania tego, o czym się pisze, sprawdzania rzetelności wyczytanych informacji, w dodatku nie tylko przez „pomacanie” - było oczywiście tego znacznie więcej.

Oto tylko niektóre z nich, 
poczynione dla dobra powieści już napisanych, i tych, które dopiero powstają:

1. Nabywanie praktycznej wiedzy całkiem nietypowej, i poza celami fabularnymi kompletnie zbytecznej.


Takiej, jak na przykład nauka zegarmistrzostwa. Absolutnie serio i bardzo rzetelnie, od A do Z. Dowód załączam.






2. Narażanie się na zainteresowanie stosownych organów ścigania.
Niechcący oczywiście. Szukałam po prostu informacji o pewnym środku farmaceutycznym, którego zażycie powoduje zawał serca, z zaznaczeniem, by ów specyfik był niewykrywalny podczas ewentualnej sekcji zwłok. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłam sobie, co by było, gdyby ktoś z mojego bliskiego otoczenia nagle zszedł na zawał, i gdyby odpowiednie organy ścigania z jakiegoś powodu przeszukały mój komputer… (Oj!)

3.      Narażanie własnego zdrowia.
Jedna z bohaterek moich powieści popijała herbatkę z ziół o pewnych bardzo nietypowych i dość specyficznych właściwościach. O tyle nietypowych, że postanowiłam sprawdzić je na sobie. Zioła niezwłocznie zamówiłam, spróbowałam, nietypowość potwierdziłam. Informacja dla co bardziej podejrzliwych – tym razem nie naraziłam się organom wymienionym wyżej. Herbatkę wciąż mam, wsypałam do własnoręcznie wykonanej herbaciarki (zasłużyła na to), popijam regularnie i bardzo sobie chwalę. Oczywiście nie wyjawię, co to za zioła. Żeby się tego dowiedzieć, należy przeczytać jedną z  moich powieści. Którą? Tego nie zdradzę.


4.      Narażanie się na…
W zasadzie nie wiem, na co naraża się człowiek, czytający w publicznym miejscu (m.in. w pociągu) książkę (zresztą całkiem niewinną), której część tytułu brzmi „Biblia szatana”. Czasem też trudno jest wytłumaczyć znajomym, że wcale nie planuje się wstąpić do masonerii, gdy polubi się taki profil na facebooku, a nagłe zainteresowanie okultystką, alchemią, kabałą, tarotem, czy magią seksualną nie wynika z samego zainteresowania, ale z wyższej konieczności. Fabularnej. ;)


poniedziałek, 3 listopada 2014

Ilustrowany fragment "Kołysanki dla Rosalie".


Dzień zaduszny i stary cmentarz położony niemal w centrum Barczewa,
 miasteczka znanego niektórym pod powieściową nazwą Wartembork. 
To miejsce nie pojawiło się co prawda w "Tajemnicach Luizy Bein", jednak znalazło się w kontynuacji powieści. 

Wyjątkowo, ze względu na niedawne święta,
maleńki fragment "Kołysanki dla Rosalie", w dodatku ilustrowany. :)


"Przeszli przez okazałą, cmentarną bramę z czerwonej cegły. Wiekowa furtka, która powinna rzewnie zaskrzypieć, zamknęła się za nimi cicho. Nekropolia znajdowała się w centrum Wartemborka. Mogło się wydawać, że ze względu na swój charakter stanowi granicę między starą, a nową częścią miasteczka, jednak było wręcz przeciwnie. Mieszkańcy skracali sobie tędy drogę, z przyzwyczajenia i rutyny czasem zapominając, że nie przechodzą przez zwykły miejski zieleniec. Dlatego czasem zdarzało się tu słyszeć nieprzystający do okoliczności i miejsca gwar.


Dziś tylko od czasu do czasu ciszę mąciły odgłosy zza muru. (...)


Ruszyli pod górę kamienistą aleją. Płytki, zwieńczony koronami drzew wąwóz. Wolno wspinali się w stronę wysokiego, drewnianego krzyża widocznego w oddali. Klara miała wrażenie, że mijana furta, zamiast wejścia do zabytkowego cmentarza, pełniła funkcję całkiem odwrotną. Była bramą do miasta. Wyprowadzającą z miejsca, gdzie przestrzeń, kolory, a nawet powietrze wydawało się tak odmienne od tego za murami. 


 Panował tu specyficzny mikroklimat, atmosfera nieco podobna do tej w wiekowych, półdzikich parkach, gdzie natura rządzi się własnymi prawami, zapomniawszy, jak to jest być zadbaną przez człowieka. Klara uważała, że taka niedbałość działa często na korzyść przyrody i w tym wypadku tak właśnie było. Piękne wysokie drzewa, soczysta zieleń trawy i polne kwiaty dodawały temu miejscu uroku. Przez to stawało się magiczne.



Niestety, dużo mniej skorzystały na tym nagrobki, krzyże z inskrypcjami i kapliczki grobowe, a właściwie to, co z nich zostało. W przeciwieństwie do roślinności, większość doświadczyła ingerencji człowieka, niestety w sensie negatywnym. Czas też dołożył swoje. Piękne niegdyś, kute ogrodzenia przy niektórych grobowcach były w opłakanym stanie. Mimo to, nazwiska zmarłych w wielu miejscach wciąż jeszcze dały się odczytać. Zarówno te na powyginanych tabliczkach wciąż tkwiących na prostych, drewnianych krzyżach, jak i na zmurszałych płytach nagrobnych. Głównie germańskie. (...) 




Większość grobów była zapomniana. Tylko na niektórych ktoś położył plastikowe wiązanki i ustawił znicze, resztę przykrył mech i jesienne liście.



Zmarłych nie grzebano tu od blisko siedemdziesięciu lat, i już tylko nieliczni pamiętali o tych, których szczątki spoczywały tutaj, a nie na cmentarzu komunalnym za miastem. Właśnie przez tę zmianę lokalizacji tuż po wojnie, cmentarz na Świętej Górze popadł w ruinę, choć chyba na przekór wszystkiemu, a przede wszystkim wbrew upływającemu czasowi był nieporównanie piękniejszy od tego nowego. Na swój sposób."



Przy okazji przypominam, że premiera "Kołysanki dla Rosalie" już w kwietniu.

Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tym wpisie są mojego autorstwa. 
Jeśli ktoś chciałby je wykorzystać, może to zrobić, o ile poda źródło, czyli adres tego bloga.


sobota, 1 listopada 2014

Krótko o Targach Książki w Krakowie

Bardzo krótko, ponieważ trochę późno, a innych relacji pojawiło się w międzyczasie całkiem sporo.
W dodatku nie zaprałam ze sobą aparatu, więc załączone zdjęcia mam dzięki refleksowi Ani i Uli, o czym będzie niżej.

Po pierwsze, dziękuję tym, którzy wpadli do mnie na stoisko duże Ka.

Cieszę się, że poznałam wreszcie Panią Małgorzatę Pyzik. 


Zdjęcie zrobione w takim właśnie dzikim przelocie przez Anię Rychlicką - Karbowską.
Podebrałam niecnie z jej bloga. (Dziękuję!)

W dzikim przelocie spotkałam mnóstwo innych osób, porozmawiałam tylko krótką chwilę, i dlatego czuję potężny niedosyt. 



Parę osób (jak się okazało już po targach) z kolei spotkałam, ale nie rozpoznałam (więc tak jak bym nie sptkała), za co jeszcze raz bardzo, bardzo przepraszam! To jeden z moich największych problemów, jeśli chodzi o relacje towarzyskie. Rzadko udaje mi się kogoś rozpoznać, tylko na podstawie zdjęcia. Potrzebny mi jest głos, gesty, sylwetka i wszystko inne.  Nie jest to zwyczajna kiepska pamięć do twarzy, bo jeśli kogoś już poznam, bardzo dobrze zapamiętuję. Wynika to z czegoś zupełnie innego. Czegoś, o czym wolałabym tutaj nie pisać...
Następnym razem proszę mnie po prostu klepać w ramię,  łapać za łokieć, przypominać się, i w ogóle. ;) 
Będzie mi ogromnie miło poznać realnie kogoś, kogo dotąd znałam tylko z ekranu komputera.

Kilka jeszcze innych osób z kolei z różnych powodów nie spotkałam, i tu niedosyt jest jeszcze większy. Najbardziej żal mi jakiejś wspólnej kawy/rozmowy w spokojnym miejscu (a o takie było tam trudno) z koleżankami i kolegami po piórze. Mam nadzieję to nadrobić przy innej okazji. 

Z targów wróciłam zmęczona potwornie, za to z walizką łupów. I oczywiście masą wrażeń.

Kolejne zdjęcie zrobione również w przelocie potężnym przez Ulę Witkowską. Dziękuję!

Jak to dobrze, że już w maju kolejne targi!