Czyli o tak zwanym „researchu” i pisarskim empiryzmie.
Większość autorów, zanim napisze pierwsze zdanie swojej powieści,
przygotowuje się do się do niej merytorycznie. Żeby uwiarygodnić realia fabularne, nie rozpowszechniać błędnych informacji i nie narazić o posądzenie o ignorancję z reguły czyta odpowiednie
lektury, odwiedza rzeczywiste miejsca, w których ma toczyć się akcja, pyta o
różne rzeczy specjalistów wszelakich dziedzin, czasem jednak posuwa się dalej.
Dużo dalej.
Niekiedy nawet za daleko…
I o tym będzie dzisiejszy wpis…
Jeśli ktoś podczytuje mój blog wie, że również zdarza mi się odwiedzać
miejsca, w których rozgrywa się akcja moich powieści, robię to nawet często, o
czym świadczą widoczne w zakładce po prawej stronie wpisy geograficzne. Są to z
reguły zwyczajne podróże, jednak niekiedy w ich trakcie zdarzają się rzeczy niezwyczajne,
takie jak na przykład TA. Możliwość zwiedzenia od zaplecza jednej z
najstarszych szwajcarskich pracowni wytwarzającej pozytywki, w dodatku w
towarzystwie potomka jej założycieli, zdarza się raz na milion. Móc dotknąć
tego, co wcześniej istniało jedynie w wyobraźni – bezcenne!
Natomiast, jeśli chodzi o inne przypadki empirycznego poznawania tego, o czym się pisze, sprawdzania
rzetelności wyczytanych informacji, w dodatku nie tylko przez „pomacanie” - było
oczywiście tego znacznie więcej.
Oto tylko niektóre z nich,
poczynione dla dobra powieści już napisanych,
i tych, które dopiero powstają:
1. Nabywanie
praktycznej wiedzy całkiem nietypowej, i poza celami fabularnymi kompletnie zbytecznej.
Takiej, jak na przykład nauka zegarmistrzostwa. Absolutnie serio i bardzo rzetelnie, od A do Z. Dowód załączam.
2. Narażanie
się na zainteresowanie stosownych organów ścigania.
Niechcący oczywiście. Szukałam po prostu
informacji o pewnym środku farmaceutycznym, którego zażycie powoduje zawał
serca, z zaznaczeniem, by ów specyfik był niewykrywalny podczas ewentualnej
sekcji zwłok. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłam sobie, co by było, gdyby
ktoś z mojego bliskiego otoczenia nagle zszedł na zawał, i gdyby odpowiednie
organy ścigania z jakiegoś powodu przeszukały mój komputer… (Oj!)
3. Narażanie
własnego zdrowia.
Jedna z bohaterek moich powieści popijała
herbatkę z ziół o pewnych bardzo nietypowych i dość specyficznych właściwościach. O tyle
nietypowych, że postanowiłam sprawdzić je na sobie. Zioła niezwłocznie zamówiłam, spróbowałam, nietypowość potwierdziłam. Informacja dla co bardziej
podejrzliwych – tym razem nie naraziłam się organom wymienionym wyżej. Herbatkę
wciąż mam, wsypałam do własnoręcznie wykonanej herbaciarki (zasłużyła na to),
popijam regularnie i bardzo sobie chwalę. Oczywiście nie wyjawię, co to za
zioła. Żeby się tego dowiedzieć, należy przeczytać jedną z moich powieści.
Którą? Tego nie zdradzę.
4. Narażanie się na…
W zasadzie nie wiem,
na co naraża się człowiek, czytający w publicznym miejscu (m.in. w pociągu) książkę (zresztą
całkiem niewinną), której część tytułu brzmi „Biblia szatana”. Czasem też
trudno jest wytłumaczyć znajomym, że wcale nie planuje się wstąpić do masonerii, gdy polubi się taki profil na facebooku, a nagłe zainteresowanie okultystką,
alchemią, kabałą, tarotem, czy magią seksualną nie wynika z samego
zainteresowania, ale z wyższej konieczności. Fabularnej. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz